5 wulkanów w 8 dni - 2013!




Wyprawa zorganizowana przez Fundację Extreme Sports odbyła się w dniach 04.04 - 18.04.2013. Bezpośrednio na działalność górską przeznaczone było 10 dni, ale i tak udało się zrealizować plan w 8!
Z projektem ruszyliśmy 6 kwietnia wejściem na Pasochoa Volcano, a zakończyliśmy 13 kwietnia wejściem na Chimborazo.
Jedynym uczestnikiem było Tomasz Pryjma, w wyszukiwaniu dróg wejściowych na mniejsze wulkany, oraz asekuracją na Cotopaxi i Chimborazo wspierał mnie ekwadorski przewodnik Cristian Rivera.


4 kwiecień -
Lecę z Guajaquil do Quito. Na lotnisku czeka na mnie kierowca który wiezie do hotelu. Jako że ostatecznie jest dość późno, to tylko zwiedzam najbliższą okolicę i kupuję sobie kartę prepaid aby móc mieć jakiś kontakt, tam i w ogóle. Na dodatek hotel jest w dzielnicy Mariscal – gdzie ponoć trzeba raczej w grupie się poruszać.
5 kwiecień -
Dopiero po południu mam spotkanie z przewodnikiem. Wobec tego ruszam w miasto. 2700 - 2850 m npm ... Oj, jest już czym tu oddychać ( poza smogiem oczywiście). Szczęśliwie okazuje się że hotel leży obok historycznej części miasta i niechcący zwiedzam naprawdę dużo. Docieram także na Panecillo z górującą nad miastem statuą Matki Bożej. Prawie wieczorem spotykam się z moim umówionym przewodnikiem – to Cristian Rivera. Całkiem dobrze się prezentuje – zobaczymy jaki będzie w akcji. Omawiamy szczegóły i już.
6 kwiecień -
POCZATEK WŁAŚCIWEJ AKCJI. Guide podjeżdża po mnie koło 8 –ej. Po drodze zgarniamy jeszcze jego psa i rzucamy się w góry na podbój 1-szego wulkanu ... Pasochoa Volcano - 4199 m npm. Bardzo długi podjazd samochodem zboczami. Dość wysoko w górę. Mijamy zabudowania, przejeżdżamy przez czyjeś pola etc. Wreszcie stajemy. Podejścia zostało nie za dużo, ale dobre i tyle … Łagodna i spokojna ścieżka doprowadza na sam szczyt. Ponoć w imponującym kraterze widać resztki lasu andyjskiego. Ponoć spotkać można kondora… I tak widać nic, nie widać - bo mgła zrobiła się przeokrutna. A jeśli chodzi o kondory to chyba nigdzie ich w Ekwadorze spotkać nie można. Ale, ale – na Cotopaxi ściągnięto 20 szt. z Argentyny i odprawiają nad nimi czary. Tuż przed naszym samochodem spotykamy grupkę 6 osób z Portugalii, oczywiście z przewodnikiem. Czyli ludzie aktywnie zwiedzają okolicę. Na zakończenie zostaje zabrany na uroczysty obiad rodzinny … Potem zaś zawieziony do Hosterii PapaGayo – która leżąc niedaleko szosy Panamerykańskiej, w samym środku Aleji Wulkanów na wys. 3200 m npm będzie stanowiła moją bazę wypadową.
7 kwiecień -
Dzisiaj jedziemy na nieco wyższy wulkanik. Wracamy w kierunku Quito i przecinamy je na skos. Wyjeżdżamy wysoko w górę, przez przełączkę w dół, I … Inny świat. Miasto zostało z tamtej strony, tutaj jest już wieś i przyroda. W dół wielkiego zapadliska między górami, przez małą wioskę z targiem niedzielnym i znów pod górę. Koniec asfaltu, Mitsubishi zapięte na 4x4. Zaczyna się Car Climbing. Imponujące widoki, niektóre miejsca budzą moją obawę co do przejazdu, a na pewno co do minięcia się z innymi użytkownikami. Kiedy zaczynam się znów niepokoić czy nie za wysoko i czy w ogóle coś będziemy wchodzili, Cristian wyrzuca mnie z wozu, wskazuje palcem do góry, gdzie się rysuje schronisko i mówi „-GO!”. Po kilku minutach mija mnie dwóch endurowców, tuż przed schroniskiem zaś mój przewodnik oczywiście samochodem. Jest i wyżej i chłodniej niż wczoraj, zakładamy coś tam do ubrania. W godzinę jesteśmy pod skałami. Dalej w górę, nawet ze dwa razy trzeba złapać się skały! Wreszcie szczyt Guagua Pichincha - 4799 m npm. Oczywiście widoków znów żadnych …. A wysokość już prawie jak Blanc. Spotykamy znajomego Cristiana – przewodnika z dwójką klientów. Oni zamiast samochodem przedarli się tu od kolejki która wdziera się na niższy wierzchołek, prawie z Quito. W drodze powrotnej wpadamy do miejscowego Sanktuarium Matki Bożej. Zdecydowanie mniejszego niż Częstochowa.
8 kwiecień -
Na kolejny cel wybrano już wymagający wulkan. Jak się okazało była to arena nauki i szkolenia samego Cristiana. Jako że ponoć pogoda tam zmienna, to ruszyliśmy bardzo wcześnie, bo tuż przed piąta! Przed wyjazdem dostaje jeszcze kask i uprząż, oj robi się niebezpiecznie! Dojazd tym razem krótki. Parenaście minut i już. Ciemno jeszcze jak cholera. Okazuje się że do wejścia na szczyt mamy 1200 metrów w pionie. O! Do schroniska ponoć 3 km - naturalnie w poziomie. Dygamy. Z ciemności wyłaniają się jakieś duże kształty. To dzikie byki, niezbyt miłe i sympatyczne, ale jednak tym razem nie są nami zainteresowane. Coraz jaśniej, idziemy takimi bieszczadzkimi połoninami, aż mnie zatyka. Z ciemności i chmur wyłania się Ilizinas South ! Niestety my idziemy na szczyt North. A ten South – jak prawdziwy Matternhorn. Piękny, oblodzony, kształtny, wspaniały. Oj szkoda, szkoda! Widzimy też i nasz cel, tez ładny, ale nie aż tak … Wreszcie lądujemy w mini schronisku położonym na siodełku między dwoma szczytami.
Zakładamy wspomniany sprzęt wspinaczkowy. Ale przy próbie przypięcia liny się zbuntowałem. Nie tutaj! De facto to wszystko niepotrzebne, ale w końcu można zrozumieć przewodnika. Był troskliwy, po prostu. Im bliżej szczytu to pogoda coraz lepsza - nawet zobaczyliśmy w przebłysku Cotopaxi - oj to jest olbrzym! Sprawniutko na szczyt, a w zejściu niespodzianka. Ścinamy kompletnie partie podszczytowe, zbiegając po piargach i stromych tufach. Faktycznie wejście tutaj byłoby fatalne, ale zejście jest zdecydowanie ok.
Tuż przed powrotnym dojazdem do hacjendy, na moje uparte dłubanie, zmieniamy koncepcje, tak aby jutrzejszy dzień nie był odpoczynkiem. Jak dla mnie to byłoby tego za dużo.
9 kwiecień -
Po dość późnym śniadaniu wyjeżdżamy z PapaGayo. Robimy zakupy, coś takie jakoś bardzo dziwne: mięsko, warzywa, ryż, makaron... Cóż, chwila postoju na bramkach wjazdowych do Parku Narodowego Cotopaxi. Dalej ruszamy piękną asfaltową drogą. C. mówi że to nówka sprzed 2 miesięcy, wcześniej była tu masakra. Końcówka to szuter, ale jednak wyśmienity. Z parkingu, jakieś 100 m podejścia do schroniska. Sapu, sapu i jesteśmy. Dowiaduje się że za 20 minut będzie luncz. O! I wkrótce jest zupa całkiem dobra, z absolutnie świeżych produktów. Kilku turystów, kilku potencjalnych wspinaczy. Sytuacja się klaruje - jest z 15-20 chętnych na start na szczyt. W kuchni krząta się grono przewodników. Teraz robią kolacje! Wieczorem widoki robią się imponujące. Widać oświetlony szczyt - rewelacja - wraz ze spadającym zeń lodowcem. Widać światła Quito. Jest rewelka! Mija 18-ta i przewodnicy zganiają wszystkich na kolację. Każdy z nich coś spichcił i co jeden to lepiej i ciekawiej. Na koniec jest nawet deser. Kurcze - na takiej wysokości takie delicje! Zaraz po guidowie wyganiają nas do śpiworów. Opieramy się nieco, ale nie ma wyjścia. Powoli się wszyscy kładą w obszernych pomieszczeniach schroniska. Od 10-tej wieczór zaczynają się kokoszenia i wychodzenia. Kiedy już wszyscy znikają ze śpiworów, Cristien przychodzi po mnie...
10 kwiecień - Tak więc mamy chwilę po północy i mus wstawać. Godzinkę zajmują operacje przygotowawcze plus oczywiście jedzenie. Jeszcze jakieś poprawki, siku, etc. Wychodzimy o 1:30 jako ostatni zespół. Jeszcze przed lodowcem dochodzimy poprzednią grupę, następną na wejściu na lód. Raki, czekany, lina. W górę. Mijamy seraki, droga czytelna, ale mocno zawiła. Mijamy kolejne zespoły. Wydaje mi się że w ogóle nie idziemy, a mimo to jednak inni chyba w takim wypadku się wracają... Jednak wysokość daje znać o sobie, widać to zdecydowanie po szybkości. Dłuższy odpoczynek dopiero po przejściu strefy niebezpiecznej. Zresztą warto też wyczekać aby nie marznąć zbytnio na szczycie. Wchodzimy nań - 5897 m npm - Cotopaxi - jeszcze mocno przed świtem. Zajęło nam to 4 h. Czekamy więc jednak z pół godziny na świt, aby jakiekolwiek sensowne zdjęcia zrobić. Wchodzą systematycznie następni, sporo czasu straty mają do nas. Nie wszystkim jednak ta sztuka się udała. z około 15 tu osób weszło 10. Schodzimy, słońce zaczyna operować, seraki zaczynają żyć. Cristien popędza i przypomina o okularach. Zwlekam chwilę, ale jednak widzę że mocno zaczyna się robić, więc pilnie zakładam okularki. W 1,5 h jestem na dole. Szybkie przebieranie i zwózka do PapaGayo. Jestem tam zdecydowanie wcześnie, więc pozostaje reszta dnia na obijanie się ....
11 kwiecień -
Nie pozostaje mi nic innego jak odpoczynek... Ustalam i załatwiam sobie wyjazd do Banos i dalej do Teny i dżungli, kiedy skończę moją akcję wysokościową. Stwierdzam że jednak nie będę ładował się na następne wulkany, natomiast zwiedzę część wewnętrzną Ekwadoru, tę z dżunglą.
Dziś wziąłem rower i włóczę się trochę po okolicy. Aż w końcu dopada mnie wielka burza i wielki deszcz. Szczęśliwie, akurat ładuje się do restauracji przy Panamerykance. Ale jak wychodzę leje dalej, a na widniejących w dali szczytach widać świeży śnieg !
Daleko do hotelu nie ma, mimo to deszcz zmoczył mnie do cna. No i po osuszeniu, jeszcze dalsze opierniczanie. Bo PapaGayo Hosteria jest i miła, ale na uboczu i wiele tu się nie da. Ale w końcu należy się przygotować do jutrzejszego ataku.
12 kwiecień -
Rano przyjeżdża Cristian. Tym razem zabieram wszystko, bo tutaj już nie wrócę. Nasza droga dziś długa, bo pod Chimbo będzie tego ze 150 km. Zakupy tradycyjnie po drodze. Podjeżdżając widzimy olbrzymią sylwetkę Chimborazo. Jest na co popatrzeć ... Przepiękna brama do Parku też niezła. Następuje poważna lustracja przez straż parku ... Do schroniska podjeżdżamy bezpośrednio samochodem. Cieszy mnie to. Cristian pichci coś do jedzenia, a ja oglądam miejscową faunę. Tutaj jest co! Wikunie szwendające się bezpośrednio pod drzwiami. Lis, czychający na łup i wreszcie kolibry mające gniazdko nad drzwiami. Nieźle jak na prawie Mount Blanc! Po obiadku mój guide jakoś nie zbiera się do odpoczynku, tylko pakuje i ubiera, co jest grane? Pogania mnie?! Wreszcie wyjaśnia się że jest drugie, stare schronisko z jakieś 200-300 m wyżej! Zabieramy tylko najważniejsze rzeczy plus spanie. Drapiemy się do góry i kiedy osiągamy już schron to Cristian popędza mnie do spania. Cholera jasna - 17:30. Zwlekam i zwlekam, ale w końcu dalej nie da rady. Po 22-giej budzi mnie i schodzimy na dół. Pojawił się jeszcze jeden zespół ze znajomym oczywiście przewodnikiem. Mocno wyglądają więc pewnie będzie wstyd! Zbliża się 23:30 i wychodzimy. Cristian przepuszcza ich mówiąc że są sprawniejsi i sobie lepiej poradzą w skale. Dziwne, bo to trójkowy zespół, ale niech mu tam...
13 kwiecień - Dość szybko dochodzimy pod skały zalane lodem, taki mixtowy teren. Zakładamy raki i zaczynamy ostrożnie, wzajemnie się asekurując. Tamci z kolei jakoś nie mają ochoty na raki i natychmiast mają problemy. Wymijamy ich i powoli i zdobywamy przewagę. Już ich nie zobaczymy ... A teren ciekawy, musimy nawet wkręcić ze dwie, trzy śruby lodowe, przechodząc przez nastromione prożki. Po jakiś 2 h kończymy ten skalno lodowy areał i wchodzimy na mocno nastromione pola lodowo śnieżne. Gdzieś tam w dali migoczą jeszcze latarki drugiego zespołu. Teren rzeczywiście buja się mocno, momentami nawet do 60 stopni. Zimno też zaczyna być, męcząco mocno. Jak w końcu wchodzimy na coś płaskiego, zaczyna się przejaśniać. Myślę że to wierzchołek, ale nie ma to tamto. Jeszcze kilkadziesiąt minut pokonywania przedwierzchołków. Ten prawdziwy w końcu jest, najwyższy! 6310 m ! Jest już jasno, widać tym razem wszystko, naturalnie oprócz krateru! Robimy zdjęcia i chodu na dół. Zejście wcale nie jest prostsze, trzeba uważać na stawianie stóp. Z kolei już w odcinku mixtowym nieco błądzimy i zaczyna się obstrzał kamieni. Jeden szczęśliwie malutki, trafia mnie w rękę. Poza tym słabnę i coraz wolniej wszystko mi idzie... Schronisko. Gratulacje od kierownika obiektu, guida i naszych nocnych konkurentów. Zmogła ich choroba górska. Zbieramy towar i w dół, tam w dolnym schronisku siedzimy już nieco dłużej. Odpoczywający tam turyści pokazują zdjęcia które zrobili nam w zejściu. Imponujące! To szczęśliwy koniec mojego wulkanicznego projektu!
Po wszystkim Cristian wiezie mnie do Banos - to prawdziwy ekwadorski kurort u stóp wulkanu Tungurahua. Obiekt systematycznie wybija ogniem , ale szczęśliwie w drugą stronę. Dzięki temu miasteczko jest centrum kultu maryjnego, ośrodkiem rekreacji sportowej, centrum basenów hydrotermalnych i skupiskiem barów. Lepiej niż w Sopocie! Oj można tu odpocząć.
Żegnam serdecznie mojego przewodnika. Dzięki Jemu naprawdę udało się wejść na 5 wulkanów w 8 dni!
Dziś wreszcie pozwalam sobie na wycieczkę do baru - można to wszystko uczcić!
14 kwiecień -
Dzięki wczorajszemu barowaniu, zaplanowane bieganie po okolicznych górkach jest prawdziwą mordęga, ale niech tammmmmm ...............
15 - 17 kwiecień -
Atakuję dżungle w okolicy Teny, mieszkam w Coco Lodge Cabanas położone tuż obok Misahualli. Przeżywam dzicz, zwiedzam okolicę i miejsca pobytu zwierząt dzikich i pojmanych też. Przerażają mnie owady, małpy zachwycają. Wracając do Quito zwiedzam jeszcze jaskinię Cavernas de Jumandi. Niby turystyczna, ale oferuje niesamowitą zabawę i spora dawkę adrenaliny. Dużo w wodzie,kaskady, wodospady i trawersy ...
18 kwiecień -
Wylatuję z Ekwadoru w kierunku Europy i Warszawy.